Nienawidzę sudoku
Trudno nie zacząć od sudoku. Już półtora roku światek łamigłówkowy kręci się wokół tego fenomenu. Gdyby go nie było, prawdopodobnie nie byłoby także tego bloga. Wypadałoby się odwdzięczyć jakimś pochlebstwem. A jednak to japońskie słówko od dłuższego czasu budzi we mnie także negatywne odczucia. Nie jestem w tym odosobniony, skoro na hasło „I hate sudoku” wyszukiwarka odpowiada zalewem linków – z reguły forumowych, zawierających wpisy w rodzaju: „Nienawidzę sudoku. Jego popularność jest dowodem, że cywilizacja Zachodu chyli się ku upadkowi. Głupie, trywialne, bezsensowne. Do piekła z sudoku!” Trudno podzielać tak skrajne opinie (znacznie bardziej sensowna jest ich parodia na tymże forum: „Nienawidzę przyjemności. Precz z rozrywkami!”), ale można zrozumieć, że są one odreagowaniem monotonii i przesytu.
Epidemia sudoku to zjawisko dość zagadkowe. Schemat właściwie typowy i sprawdzony: najpierw wytrwałe lansowanie wsparte pochlebnymi i entuzjastycznymi opiniami czytelników; zainteresowanie szybko rośnie, a niebawem coś „zaskakuje” i zaczyna się owczy pęd konsumentów i wydawców. Tylko że produkt jest nietypowy – łamigłówka logiczna. Choć pomysłowa, to jednak – i to zapewne podstawowa przyczyna epidemii – niewyszukana, więc jakby z natury rzeczy należąca do rozrywki masowej, o czym świadczą dwie cechy.
Po pierwsze: zabawa jest formalnie i merytorycznie nieskomplikowana. Reguły chwyta się w lot, a rozwiązywanie jest proste, choć bywa żmudne, ale nie trudne, bowiem wysiłek umysłowy nie polega na szukaniu oryginalnego sposobu podejścia do zagadnienia, tylko bierze się stąd, że albo punktów zaczepienia jest mniej lub są lepiej ukryte, albo żeby zamiast korzystania ze schematu A, zastosować schemat B, ewentualnie C. Przydaje się głównie spostrzegawczość, systematyczność i uwaga przy eliminowaniu cyfr, by pozostały te właściwe. Krótko mówiąc: wciąga przede wszystkim podobna do dziergania dłubanina, oczko za oczkiem. Oczywiście, jest w tym logika, ale na ogół skromna i mało urozmaicona. To nie zarzut, tylko uściślenie.
Po drugie: układanie sudoku nie musi być, ale w praktyce stanowi produkcję taśmową. Znamienny pod tym względem jest epizod z podboju Ameryki przez japońską łamigłówkę (notabene, opublikowaną po raz pierwszy w USA pod koniec lat 70, ściągniętą później przez Japończyków). Will Shortz, krzyżówkowy guru (redaktor New York Times’a, bohater dość popularnego ostatnio za oceanem filmu dokumentalnego Wordplay; interesująca postać, do której zapewne jeszcze powrócę), otrzymuje na początku lipca ub. roku od wietrzącego dobry i szybki interes wydawnictwa St. Martin’s Press ofertę nie do odrzucenia: „czy mógłby pan przygotować dla nas 3 książki z sudoku, po 100 zadań w każdej, w ciągu… 10 dni”. Czy guru siada i zaczyna zgłębiać tajniki nowego zadania, po czym zabiera się za mozolne układanie, tak jak robią to współpracownicy japońskiego wydawnictwa Nikoli? Oczywiście nie, bo powstawałoby jedno zadanie dziennie i nie byłoby sporej kasy. Will angażuje kolegę po fachu, ale znakomitego programistę i przy wsparciu komputerowym wszystko jest gotowe na czas. Mniej więcej od czerwca do końca minionego roku przytłaczająca większość publikacji „zasudokowanych” od deski do deski rodziła się na świecie w taki sposób i w takim tempie. Tempo spadło, sposób się nie zmienił, co najwyżej wzbogacił – roi się od powtórek, przeróbek i plagiatów, przypadkowych i zamierzonych, którymi zresztą nikt się nie przejmuje mimo pojawiającego się często zakazu kopiowania, bo poszczególne łamigłówki już dawno utraciły znamiona oryginalnej twórczości.
Nie mam nic przeciwko sudoku jako pomysłowi zabawy. Przeciwnie, uważam że jest całkiem udany. Rozumiem także tych, którzy konsekwentnie zabawiają się wstawianiem cyfr w kratki diagramów klasycznego sudoku, choć mnie to już nie nęci, bo ile można. Tkwię w łamigłówkach po uszy przede wszystkim dlatego, że rzadko, ale jednak wciąż pojawiają się nowe pomysły (także nowe odmiany sudoku). To duża frajda najpierw zachwycić się efektami czyjejś inwencji, a potem posmakować ich w trakcie rozwiązywania. Mam nadzieję, że takich miłośników mniej lub bardziej oryginalnych i atrakcyjnych zabaw umysłowych jest wielu. Z reguły będę dzielił się z Państwem tym, co w miarę nowe, a mało znane, niekiedy przypomnę coś ciekawego z lamusa, od czasu do czasu zdarzy się prapremiera. Zapraszam.
Komentarze
W połowie sierpnia pierwszy raz w życiu zasiadłam do sudoku. Z czystej ciekawości. Muszę Panu przyznać rację – ile można? Teraz jeden rzut oka i w zasadzie zabawa trwa kilka minut, a nie kilka godzin. Jednak tytuł notki uważam, że jest przesadzony 🙂